wtorek, 30 grudnia 2014

Idzie nowe


Samolot to takie magiczne miejsce, w którym jesteś, a jednocześnie Cię nie ma. Chyba, że lecisz z rodziną, przyjaciółmi lub gadatliwym nieznajomym siedzenie obok.
Obowiązkowa interakcja uniemożliwia medytację.


Dla samotnych podróżnych chmury, błękit nieba, słońce zachodzące, słońce wschodzące. Niebo nad, pod, na prawo i lewo. Z każdej strony, pod każdym kątem. Dla jednych piękne, w innych wywołujące przerażenie i mdłości. Większość pewnie nie zwraca specjalnej uwagi i czyta sobie zaległą prasę lub zasypia po sowitym (jeśli dają!) posiłku, w oparach podkręconego na maksa ogrzewania.


Poczucie zawieszenia w błękitnych przestworzach to nieporównywalna z niczym wolność i transcendencja lub lekko obłąkańcza przyjemność czerpana z faktu braku kontroli – niepotrzebne skreślić. Ewentualnie poczucie obcowania z absolutem przez mniejsze lub większe A.
Do tego czekoladowy wafelek gratis.


W powietrzu przychodzą najlepsze pomysły. Najprostsze rozwiązania. Oczywiste oczywistości, zamiatane pod dywan zaległe sprawy do przemyślenia i przetrawienia. To właśnie gapienie się i myślenie – z muzyką w uszach lub bez – jest najlepszym czasem na narzucające się jak zbyt gadatliwy pasażer podsumowanie minionego roku. Żadna solidnie przygotowana lista plusów i minusów, planów zrealizowanych całkowicie, połowicznie i tych zapomnianych, nie jest już potrzebna. Po locie po prostu się wie. Nieproszone plany na nowy rok piszą się w głowie same.


W 2015 życzę wielu magicznych lotów do Stambułu i równie wielu powrotów.

czwartek, 11 grudnia 2014

Stambulski kocioł i co dalej


Nietypowy stambulski wieczór, czyli zero stopni i śnieżyca. Przyjaciółka utknęła na lotnisku w egzotycznym kraju, miała zostać na noc, tymczasem spędzi ją chyba w samolocie. Nagła zmiana planów, czyli turecka norma. Nie namyślając się długo dołączam do grupy znajomych, którzy rozgościli się już na dobre w pobliskim barze. Zimne piwo? Pomysł wydaje się w taką pogodę co najmniej ekstrawagancki. Grzanego w Turcji oczywiście nie uświadczysz. Ewentualnie ciepłe, przesłodzone wino.

Kto by się jednak brał za parujące miodowo-goździkowe przysmaki, skoro w barze upały rodem z tropików? Wystarczy spadek temperatury poniżej dziesięciu stopni Celsjusza, a buch gorącego powietrza w budynkach wszelakich gwarantowany.

Do stolika obok dosiada się przemarznięty blondyn z gitarą. Pyta o zapalniczkę. Francuz. Siedzący obok Turek, Belg, Polka i Angielka tłumaczą chłopcu, że w Turcji się teraz w barach nie pali, trzeba wyjść grzecznie na zewnątrz. No, chyba że barman pozwoli. Pytanie do barmana. Postawny mężczyzna mruga okiem, przynosi papierowy kubeczek. Innymi słowy: barman pozwala.

Międzynarodowe grono przyjaciół czuje się teraz w obowiązku zapytać kurtuazyjnie, skąd (choć wiadomo, że z Francji), po co (choć oczywiste, że w celach turystycznych) oraz dlaczego (bo Stambuł to leżąca na dwóch kontynentach, konieczna do odhaczenia przez szanującego się travellera, perełka). Pytają więc, na co Francuz, skręcając zręcznie zdrowego, organicznego papierosa, z pięknym francuskim akcentem, odpowiada: Why Istanbuuul…? If you ask me this question, I can only answer…why nooot?

***

Osiem lat w Turcji i ciągle te same pytania. Dlaczego Turcja? Dlaczego Stambuł?
Nie od rodziny i polskich przyjaciół, których ciekawość została już dawno zaspokojona. Od nowych tureckich znajomych. Zdarza się, że czytelników bloga. Czasem spotykanych w Stambule turystów z Polski.

Po milion sto pięćdziesiątym pytaniu przychodzi bunt, a może po prostu zwyczajny mętlik w głowie. Zmęczenie materiału. Zniecierpliwienie. Zaczyna się wtedy odpowiadać pytaniem: Dlaczego Turcja? Dlaczego Stambuł?
A dlaczego nie?

***

Jest to oczywiście zmyłka, ucieczka, unik i zwykła bezczelność. Każdy kulturalny człowiek wie, że nie odpowiada się pytaniem na pytanie. Kulturalny człowiek może odpowiedzieć raczej:

Bo w tym szalonym mieście w zimową noc może spotkać się przypadkiem pięć osób z pięciu różnych krajów.
Bo śnieżna zawierucha to pogodowy ewenement – zima jest tu zdecydowanie na plusie, co najwyżej powieje i popada.
Bo barman mruga okiem i pozwala palić. Bo wiadomo, że nic nie wiadomo. Są zasady, a jednak ich nie ma.
Są niespodzianki, i to raczej te z kategorii dobrych. Szczególnie ludzie zaskakują pozytywnie. Bezinteresowną pomocą. I ciągle czymś częstują. I komplementują (nawet, jeśli komplement ten brzmi: ojej, przytyłaś, ale Ty zawsze świetnie wyglądasz, teraz nawet jeszcze lepiej!).

***
A nieco poważniej.

Niektórzy lubią podróżować. Innym podróżowanie nie wystarcza. Okazuje się, że nie chodzi o te dwa tygodnie letnich wczasów, a bycie gdzieś indziej, doświadczanie innego. W innych okolicznościach przyrody, pod inną szerokością geograficzną. Na co dzień, nie od święta.

Moja pierwsza zagraniczna podróż to szkolna wymiana ze Szwecją, prehistoryczne czasy podstawówki. Nie do Sztokholmu bynajmniej, ale mniejszej miejscowości, dużo dalej na północ. Pamiętam jak dziś szok kulturowy po powrocie do Polski. I płacz za równymi chodnikami Szwecji.

Potem Niemcy, Włochy, Szwajcaria… itp., itd. Bułgaria, Grecja – kilkakrotnie. Im więcej podróżniczych punktów na mapie, tym bardziej ciągnie na południe. I raczej na wschód. Taka trochę zawstydzająca fascynacja Orientem połączona z upodobaniem do słonecznej pogody. No, ale ciągle ta Europa. Do wymarzonych w czasach liceum Indii nigdy nie docieram. O Skandynawii dawno już zapomniałam.

Ale oto nagły zwrot akcji, z Grecji do Turcji. Niby przypadek, wymiana międzynarodowa, seminarium, choć, wiadomo: przypadkom trzeba pomagać. Pomagam więc swojemu, i to bardzo. Przytakuję entuzjastycznie na niecodzienną propozycję studentów z leżącego w środkowej Anatolii miasta Kayseri. Stolicy tureckich dywanów. Rzut beretem od księżycowej Kapadocji. Projekt ośmiomiesięcznego wolontariatu (praca w biurze międzynarodowym lokalnego uniwersytetu) wydaje się nagle świetnym pomysłem. Rekompensatą Erasmusa (za późno się te wymiany u mnie na uczelni zaczęły) i wspaniałą okazją do podróży po olbrzymim kraju, o którym wiem tyle, co nic. A który, jak się okazuje, ma siedem bardzo różniących się od siebie regionów, dostęp do kilku mórz, wiele jezior, pasm górskich oraz niesamowicie zróżnicowany klimat i krajobraz. Kayseri, w samym środku tego olbrzyma, jak na życzenie. Będzie co zwiedzać – zacieram ręce i odliczam miesiące do wyjazdu.

***

Środkowa Anatolia okazuje się „lekcją życia”: przede wszystkim kompromisów i samodzielności. Pochłaniam turecki (który jeszcze wtedy wydaje się dziecinnie prosty), zaczynam jeść czerwone mięso. Poznaję ciekawych ludzi, poznaję ludzi dziwnych. Fotografuję, chodzę do uniwersyteckiego atelier kleić jakieś mozaiki. Tylko dywanu nie udaje mi się wypleść, bo leciwy „mistrz”, którego odwiedzam w pracowni, śmieje mi się w twarz i mówi: dziecko, jaki dywan? ty wiesz, jakie to trudne?
Pracuję, podróżuję. Odhaczam na mapie kolejne odwiedzone miasta.
Nie ma wśród nich Stambułu.

Bo Stambuł jest na deser. Bo wiadomo, że jak tam pojadę, to utknę na dobre. Bo o Stambule wiem już niemal wszystko. Wiem też, że wpadnę jak przysłowiowa śliwka.

***

Przez Stambuł wracam do Polski. Miasto robi na mnie ogromne wrażenie. Spędzam w nim dwa dni. Tak na dobry początek, mówię sobie w myślach.
Po wakacjach nad wspaniałym Bałtykiem zmuszam się do ślęczenia nad nieco mniej wspaniałą pracą magisterską, którą zostawiłam sobie „na później”. Bo przecież nie ucieknie. Pogoda wcale nie pomaga: zamiast polskiej złotej jesieni polska jesienna plucha, a potem, zgodnie z kalendarzowym planem, zima. A ja zimy bardzo nie lubię.

W lutym jestem w Turcji ponownie. Po obronie, w trakcie rocznego studium podyplomowego, z kolejnym unijnym mini projektem, na stażu w międzynarodowej organizacji zajmującej się prawami człowieka. Z jedną walizką i bardzo dobrą energią. Bo jednak ten Stambuł. Co z tego, że zima.

***

Uparcie przekonuję turystów, żeby ruszyli się poza oklepane stambulskie ścieżki. Wyrwali choć na chwilę z zaklętego, przewodnikowego kręgu Błękitnego Meczetu i Krytego Bazaru, wykreowanego na potrzeby spragnionych orientalnych smaczków turystów. Zobaczą wtedy skąpo ubrane Turczynki pijące piwo w letnie popołudnie, a nie tylko te fajki wodne, kilimy czy legendarną jabłkową herbatę, której nikt w Turcji nie pije. Nawet, jeśli to ich pierwszy pobyt w Stambule, który trwa tylko weekend.

Jest to oczywiście niemożliwe. I bardzo nie fair – dobrze pamiętam, jak brakowało mi w Kayseri „autentyczności” czyli tego Orientu właśnie ;) W centrum więcej było knajp McDonald's niż palarni nargile z „typowymi” dywanami i pufami. Naliczyłam ich może ze trzy – tyle samo, co centrów handlowych. Mnożyły się za to jak grzyby po deszczu w Kapadocji, ku uciesze turystów właśnie.

***

Stambuł to niewiarygodnych rozmiarów zbiorowisko miast, miasteczek i wsi. Państwo w państwie. Gdzie tradycyjne herbaciarnie przeplatają się z czynnymi do ostatniego klienta barami. Gdzie dzielnica spokojna, rodzinna, zielona, sąsiaduje z głośną, rozrywkową. Gdzie każdego roku przybywają nowi mieszkańcy – ci z różnych zakątków kraju, i, coraz chętniej, różnych zakątków świata. Centrum? Jakie centrum? Jest ich tyle, co samych dzielnic.

Łatwo pogubić się w gąszczu obco brzmiących nazw i plątaninie ulic. Misz-maszu tradycji z nowoczesnością, biedy z niesamowitym bogactwem.
Dlatego lubię ten kocioł. Choć i tak ciągle marzy mi się… Nowy Jork ;)


Post powstał w ramach listopadowego projektu Klubu Polek na Obczyźnie pod nazwą Moja HistoriaRozsiane po całym świecie Polki (oraz Piotr:) opowiadają w nim swoje emigracyjne historie. Inspirujące, zabawne, czasem wzruszające – zapraszam do lektury!

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Historia pewnego weekendu


I.

Sobotnie popołudnie. Jesiennie, pochmurno. Parasolka w torebce (awaryjnie). Conversy na nogach (odważnie). COŚ wisi w powietrzu.
Najprawdopodobniej mega ulewa.

Spacer po galeriach Tophane i Karaköy. Totalna transformacja tej okolicy cały czas szokuje. Wydawać by się mogło, że ilość barów i kawiarni, które pojawiły się w ciągu ostatnich paru lat, powinna wystarczyć weekendowemu tłumowi stambulskich hipsterów. Nic z tego – zawsze brakuje miejsc. Pojawiają się więc nowe lokale, w których… za chwilę nie ma już gdzie usiąść. Nic straconego – można wtedy wpaść do jednej z małych, prywatnych galerii,  ukrytych w plątaninie wąskich uliczek. Zgubić się trudno, wszystkie drogi prowadzą do Bosforu.

Spacer na przystań promów. Kilkunastoosobowa grupa kobiet w czadorach. Pozują na tle pałacu Topkapı. Arabia Saudyjska? Pewnie turystki. Turczynki? Jeśli tak, to jak na Stambuł widok bardzo niecodzienny. Podchodzą bliżej… a jednak turecki. „No dziewczyny, zbieramy się!” – śmiech tej z aparatem.

Przeprawa na drugą stronę Bosforu. Para studentów wyjmuje gitary – promowy klasyk. Niestety, w repertuarze pojawia się nieśmiertelny i zamęczany w Turcji do znudzenia utwór o komendancie Che. Dobrze, że widać już drugi brzeg.


II.

Ulica Barowa sprzed lat pięciu i Ulica Barowa Anno Domini 2014 to dwa różne miejsca. Dziś przypomina raczej Zakorkowaną Barową Aleję. Już o 18 trudno znaleźć wolny stolik. Mimo deszczu, który nie zniechęca barowych ciem.

Nagłe oberwanie chmury: przepiękny widok. Dla tych, co stoją lub siedzą pod dachem. Biegnący w deszczu nie podzielają entuzjazmu. Ulewa jak w tropikach. Stambulska pora monsunowa rozpoczęła się na dobre? Zapowiadają pochmurny tydzień… No tak, w końcu to zima. No tak, należało się spodziewać. Czas wyjąć z szafy kalosze. Najlepiej ocieplane.

Niedzielny poranek. Błękit nieba. Dwadzieścia pięć stopni w słońcu. Nawet najbardziej przewrażliwione tureckie mamy pozwalają dzieciom biegać po parku bez kurtek. Spóźnione pastırma yazı (Indian summer, złota polska jesień, babie lato). Nieprzewidywany zwrot akcji, czyli słoneczna wiosna w środku ponurej zimy. Prezent na Mikołajki.




wtorek, 25 listopada 2014

Akcja hibernacja



Zimno. Przejmujący chłód spowodowany legendarną stambulską wilgotnością powietrza: upalne, lepkie lata i przeszywające kości, wietrzne zimy. I tak źle i tak niedobrze.

Zimno. Nie ma długich spacerów nad Bosforem. To znaczy są, ale wicher wieje w twarz, a zacinające krople lodowatych kwaśnych deszczy uderzają z łomotem o policzki.

Zimno. Nie ma pływania w Morzu Czarnym lub wątpliwej czystości Morzu Marmara. Nie ma pływania wcale, bo trudno w okolicy o porządny, olimpijski basen. Nie ma grzania się na słonecznych plażach, nie ma zmrożonych napojów pod palmą, nie ma oszronionych drinków, nie ma różowych zachodów słońca, bo i słońca nie ma. W ciemności zachodzi, dzień z nocą się zlewa. Obrzydlistwo.

Zimno. Wspaniała wymówka dla introwertyków. Brak ochoty na socjalizację kwituje się krótkim: za zimno-za ciemno-za straszno. Albo: są korki (bo pada). albo: będą korki (bo będzie padać).

Zimno. Można bez wyrzutów sumienia spędzić wieczór (ba, nawet sobotni wieczór!) na kanapie, pod kocem, z książką w ręku. Latem nie wypada. Latem jest za ładna pogoda, trzeba więc korzystać i być cały czas na zewnątrz. Gorączka letniej sobotniej nocy spędzona w domu? Profanacja wakacji.

Zimno, ale bez śniegu ani mrozu. W największych porywach ziąbu temperatura oscyluje wokół zera, śnieg roztapia się, pozostawiając po sobie zwykle szybko topniejącą breję. Uprzykrza zresztą życie tylko kilka dni w roku. Wolność od „puchowej pierzynki” – nieporównywalny z niczym innym luksus.

Zimno? To jeszcze nic. Źle? Bez obaw, będzie gorzej.



piątek, 14 listopada 2014

Mężczyzna nieprzeciętny


Stambulski ruch uliczny, czyli prujemy do przodu i liczymy na pomoc Allaha. Niewprawne oko przejezdnego tak to widzi z boku.

Chaos i pozorny brak zasad nabierają jako takiego sensu dla kierowcy, który swoje tureckie kilometry już wyjeździł. Nie taki miejski potwór straszny, jakim go malują.

Kierowca dolmusza (minibusa) tylko by się zaśmiał. By stać się tym, kim jest, musiał osiągnąć odmienny poziom wewnętrznego spokoju i niczym niewzruszonej pewności siebie, która nie jest dana pozostałym uczestnikom ruchu drogowego. Relax and go with the flow. İnşallah (jak Bóg pozwoli). Totalny zen.

Kierowca dolmusza to mężczyzna nieprzeciętny. O przeciętnej fizjonomii, z ponadprzeciętnym ilorazem inteligencji. Imponującej koordynacji. Niezawodnym refleksie.
Zręczny. Szybki. Bezbłędny w rachunkach niczym kalkulator.

Skoncentrowany na drodze, a jednak z oczami dookoła głowy. Potrafi przyhamować, gdy śpieszący się na drugi świat pieszy wyskoczy na jezdnię na czerwonym świetle. Z godną podziwu precyzją kontrolując jednocześnie ilość pasażerów, którzy nie zdążyli jeszcze zapłacić za bilet.
Z dłońmi na kierownicy i dźwigni skrzyni biegów, które w tym samym czasie przeliczają drobne lub wydają resztę z banknotów o grubych nominałach. Z papierosem w ustach i telefonem przy uchu.

Podzielność uwagi na tym się bowiem nie kończy. Kierowca dolmusza musi przecież odebrać telefon od zatroskanej żony (o zestawie głośnomówiącym mowy oczywiście nie ma), powiadomić pasażerów, na którym przystanku wysiadają, a nierzadko też doradzić, w jakim kierunku powinni się dalej udać. Równocześnie za każdym razem, gdy otwierają się drzwi jego kosmicznego (często o fluorescencyjnym oświetleniu) pojazdu, udziela odpowiedzi na grad pytań czekających na przystanku podróżnych („a gdzie tym dojadę?”, „a w ile tym dojadę?”, „a jak dojechać do…?”, „a ja myślałem, że pan jedzie w drugą stronę…to gdzie tu jest przejście dla pieszych, wiesz może, bracie?”).   

Tak, to zdecydowanie zawód dla nieprzeciętnych nerwów. I nieprzeciętnych ekstrawertyków.

sobota, 1 listopada 2014

Kurczak a sprawa polska


Jak głosi jedna z (ciekawszych) teorii na temat okoliczności śmierci Adama Mickiewicza, wieszcz mógł zostać otruty ostatnim spożytym w Stambule posiłkiem: kurczakiem (składniki potrawy ballı mahmudiye: kurczak, morele, miód, winogrona, migdały, makaron jęczmienny, rosół, masło, sól).

Jak stambulska Polonia dobrze wie (a niedawno dowiedziałam się także i ja), Nur-i Ziya Sokak – malownicza uliczka znajdująca się niedaleko liceum Galatasaray – nosiła kiedyś nazwę ulicy Polskiej (Leh Sokağı).

Jak donoszą dziewiętnastowieczne pisma, polscy imigranci „siedzą w knajpach, palą nargilę, piją wódkę, dyskutują o polityce, mało Pery nie rozwalą”.

W ubiegłą sobotę pili nie wódkę, a czerwone wino, rozmawiali o sztuce (z okazji wernisażu w Muzeum Adama) i konsumowali owianego złą sławą, rewelacyjnie przyrządzonego kurczaka w miodzie. Tarlabaşı rozwalać nikt nie zamierzał.

Dwie soboty wcześniej odbyły się poprzedzające wystawę prezentacje i dyskusje. Kuratorzy, artyści, turkolodzy i socjologowie rozmawiali o historii tureckiej Polonii, polsko-tureckich artystycznych projektach oraz przyszłości muzeum i owianej złą sławą dzielnicy, w której polonijna placówka kulturalna się znajduje.

Mieszkańcy Tarlabaşı mieli niecodzienną okazję gościć w swojej okolicy spore (w większości polskojęzyczne) grono amatorów sztuki i wykwintnie przyrządzonego drobiu. Kurczak serwowany był w sąsiadującej z muzeum knajpie z typowo tureckimi daniami. Tym razem było bardziej międzynarodowo. I tłocznie, bo tłumek gości przyciągnął uwagę niejednego rezydenta Tarlabaşı.

Trudno wyobrazić sobie lepszą okazję do świętowania (kolejnych już, osiemnastych) urodzin. Nie ma to jak znaleźć się w odpowiednim czasie i równie odpowiednim miejscu.
Do tego ten kurczak.
Smacznego!





środa, 1 października 2014

Jesienne smęty, melancholijne smuty


Koniec lata, koniec wakacji, koniec złudzeń o wiecznej wolności (turecka Ibiza!) i odzyskanej młodości (opalenizna odejmuje lat!).

Czas na wietrzno-deszczowe narzekania.

Było za gorąco, jest za zimno. Odwieczny dylemat: lepiej, żeby makijaż spływał już po kilkuminutowym spacerze do pracy czy zastygał jak maska, potraktowany przez działającą nadal prężnie (!) biurową klimatyzację? Zimowe kurtki przydają się czasem nawet we wrześniu…

Planowany weekend na wyspie, planowany tydzień nad Morzem Egejskim, planowany… to już naprawdę koniec? Za miesiąc imprezy Halloween a za trzy… nowy… wspaniały… rok…? Przecież ten się dopiero zaczął!

Letnie wyprzedaże zimowego obuwia – przegapione, zignorowane – dawno się skończyły. Kogo obchodzi tegoroczna kolekcja kostiumów kąpielowych?! Nawet w Antalyi do morza wskakują już chyba tylko morsy. I szaleńcy.

Specyficzne „letnie zawieszenie” (w czasie, a może i nawet przestrzeni) ma w sobie niezaprzeczalny, nieporównywalny z niczym innym urok. Kupowanie kilku par okularów przeciwsłonecznych, pakowanie kilku par sandałów, wciskanie do pękającej w szwach walizki kilku „niezbędnych” i „bardzo zaległych” lektur (które i tak spotka w najlepszym wypadku los oprószonego piaskiem, namokniętego słoną wodą przeciwsłonecznego ochraniacza) pozwala na fizyczną oraz psychiczną ucieczkę od miasta. I naszej miejskiej osobowości.

A tu wrzesień, koncerty, wystawy… Tyle się dzieje, tyle trzeba zobaczyć. Ból, po prostu ból. Stambulski ból egzystencjalny.



środa, 24 września 2014

Polak zagranico


Para Polaków w samolocie.
On: Co można robić w takim Stambule?
Ona: No, można meczety oglądać...
On: Eee tam, trzeba by gdzieś pojechać. Na przykład do tej polskiej wsi...

Uspokajam zaniepokojonych nadmiarem czasu wolnego: w Stambule można robić to, co w każdym dużym mieście. Na przykład:
- pójść do baru: na drogie tureckie piwo, które nie powala na kolana – niekoniecznie. Raczej na kilka szklanek dobrze zmrożonej tureckiej anyżówki, czyli rakı. Bez uprzedzeń, za to z dużą ilością zimnych i gorących przystawek;
- pójść do galerii: jest ich całe zatrzęsienie, na obu kontynentach, głównie w części europejskiej. Po wakacyjnej przerwie wręcz prześcigają się w wystawach – tylko w tym tygodniu co najmniej dziesięć wernisaży, w tym trzydniowy Artinternational w Złotym Rogu (Haliç). Będzie na czym zawiesić artystyczne oko;
- pójść na koncert: jazzowy – wybieram się na dwa bezpłatne oraz jeden (symbolicznie) płatny: ten ostatni polskiego Mikrokolektywu, dziś w Muzeum Pera;

Można też doświadczyć niezapomnianych, unikatowych stambulskich wrażeń, chociażby:
- pójść na długi spacer: z Bebek do Beşiktaş (podziwiając Bosfor) lub z Moda do Bostancı (wdychając jod Morza Marmara);
- wybrać się w prawie dwugodzinny rejs po Bosforze (najlepiej wedrzeć nielegalnie na tureckie wesele: tańce na bujającej łajbie z szampanem w dłoni i wypowiadanie życzeń pod każdym z mijanych mostów – wrażenia bezcenne);
- zjeść prawdziwego kebaba z baraniną, bez dziwnych surówek i majonezów.

Meczety oczywiście też polecam. Szczególnie ten na Ortaköy. I Suleymaniye (Meczet Sulejmana). Błękitny jest przereklamowany.

Tylko schabowych brak... Może w polskiej wsi mają - nie wiem, nie szukałam.


środa, 17 września 2014

Dym na Bosforze


Vapur. Stambulski prom. Najładniejszy z dostępnych środków transportu.
Szybki: obce mu korki.
Zawsze na czas: brak korków gwarantuje przypływy i odpływy zgodnie z planem.
Trudno o wypadek: zderzenie z innym promem jest (niemal) niemożliwe.
Tani, bo w cenie metra, autobusu i innych, znacznie mniej ekscytujących, środków komunikacji miejskiej.
W czym jeszcze jest od nich lepszy?

Vapur nie irytuje. Bosfor, wiatr, mewy, pocztówkowe widoki. Gdzie indziej zaserwują nam posiłek i napoje? Gdzie indziej moglibyśmy pomedytować? W metrze ścisk, w autobusie ścisk, wywołujące mdłości nagłe hamowania (pieszy znów wymusił pierwszeństwo!) oraz cała gama niechcianych wrażeń dotykowo-wzrokowych.

Prom to wytchnienie. Prom to wolność. Od korków, spalin, klaksonów. Od zakazów i nakazów…

To tu sprzedaje się (zapewne bez pozwolenia) długopisy w promocyjnej cenie i wątpliwej jakości wyciskarki do cytryn. Tu gra się i śpiewa, popijając (z pewnością nielegalnie) piwo, w drodze powrotnej z Wysp Książęcych. Nawet palić tu można, choć – oficjalnie – nie można…

Międzykontynentalna podróż stambulskim promem na trasie Kadıköy-Kabataş:





poniedziałek, 8 września 2014

Lubię poniedziałki


Deszczowy poniedziałkowy ranek. Ósma z minutami. Pracujący spieszą się do pracy, bezrobotni siedzą w domach. Turystów (na razie) brak. Fala samochodów dostawczych nie zalała jeszcze alei zakopoholików. Można w spokoju świętym usiąść i pogapić się na ludzi. W międzyczasie rozchmurzy się a parasolka wyschnie. Byle tylko kawa za szybko nie wystygła.

Panowie z obuwniczego naprzeciw palą (przed)ostatnie papierosy, popijając ciemną herbatę z tulipanowych szklanek-klasyków. Dwie arabskie turystki próbują wejść do sklepu – sprzedawcy zaczynają natychmiast wymachiwać rękoma: że zamknięte, że za wcześnie, że oni tylko tak sobie przy tych otwartych drzwiach kopcą. Gesty mówią same za siebie. Wyrzucone z niechęcią niedopalone papierosy i zasuwane szybko rolety drzwi wejściowych – jeszcze więcej.

Przed kościołem Świętego Antoniego japońska turystka nagrywa film; dużo przy tym się uśmiecha, dużo też mówi. Do kamery, może do siebie. Za chwilę śmiga jej przed nosem legendarny czerwony tramwaj – ku wielkiej, jak łatwo przewidzieć, uciesze. Kościół i nostaljik tramvay: dwie atrakcje na jednym ogniu. Ma się ten turystyczny dryg.

Taki İstiklal da się lubić. Dlatego lubię poniedziałki.




czwartek, 28 sierpnia 2014

(Bez)ludnie


Zamiast warkotu silnika – stukot końskich kopyt; kłębów spalin – zapachy organiczne. Cztery wyspy na cztery pory roku. Jesień i zima – melancholijnie. Wiosna, jak to wiosna – obiecująco. Gorące stambulskie lato – ekscytująco, parnie i… tłoczno.

Zaczyna się już na promie. A właściwie: w oczekiwaniu na prom. Ponad pół godziny przed wyznaczoną godziną odprawy a już nie sposób wepchać się do poczekalni. Dla opieszałych, którzy stawią się na kwadrans przed – miejsca stojące. Dla niepoprawnych optymistów, co stają w kolejce "za pięć dwunasta" – żelazne kurtyny drzwi wejściowych. Bezczelnych zjawiających się "akademicki kwadrans poczeka kolejny prom. O mniejszym obłożeniu, przy odrobinie szczęścia. Dobre sobie…

Wrota poczekalni otwierają się, podróżni startują niczym konie w wyścigach. Trzy, dwa, jeden… Biegiem do ostatnich wolnych siedzeń, galopem w kierunku resztek pustych przestrzeni. Byle wytrzymać godzinę, półtorej, przy dostatecznej ilości tlenu. Żeby przewiew był. I cień. Jak najmniej szturchających łokci.

Mimo ścisku trudno o omdlenia. Sprzedawcy mydła i powidła dostarczają wrażeń, pełne wirtuozerii prezentacje trzymają przy życiu nawet najbardziej wycieńczonych. Obieraczki do warzyw i owoców, słynne na całą Turcję wyciskarki do cytryn za jedyne pięć lira (po angielsku, dla turystów zagranicznych: five milyoooon!). Prezentacja wizualno-dźwiękowa przy klaszczącym akompaniamencie promowej publiczności. Prawdziwe marketingowe show.

Bardziej tradycyjna sprzedaż klasyków, czyli czaju i simitów, przebiega równie sprawnie. Zaprawieni w boju, na pierwszy rzut oka wcale nie atletyczni, a cherlawi wręcz panowie, nawet nie ugną się pod ciężarem ułożonych wielowarstwowo obwarzanków. Estetycznie prezentującą się kompozycję stawiają sobie jakby od niechcenia na… głowie. Lawirują sprawnie między pasażerami, z simitów nawet nie sypnie się sezam.

Już na moment po wypłynięciu promu z portu zaczyna się trwająca całą podróż sesja zdjęciowa. Poza na tle pałacu Topkapı, poza na tle dworca Haydarpaşa, poza na tle oddalającego się miasta. Dla szczęśliwców – ujęcie skaczących w morzu Marmara delfinów. Dla wybrańców widok rzadki – klucz bocianów. Wystarczy złapać się za guzik i całoroczny dobrobyt gwarantowany. Pozują turyści, pozują stambulczycy, pozują mewy.

Sprzedawca wielce potrzebnych kuchennych akcesoriów obrał już ogórki i melony, ostatni sort zaparzonej herbaty został dawno rozlany. Lody zaczynają się roztapiać a w butelce resztki prawie zagotowanej wody. Znak, że po prawie godzinnej wyprawie dopływamy do pierwszej z wysp.

Kınaliada. Najmniejsza, najmniej zielona, chyba druga w kolejności najchętniej odwiedzanych. Płyniemy dalej. Burgazada. Nieco większa, mniej zatłoczona. Subiektywnie ulubiona. Wysiadamy.

Chyba tak właśnie powinny wyglądać wyspowe knajpy. Bezpretensjonalne, ale nie fast-food'owo plastikowe. Bez parasoli coca-coli i z nieco ciekawszym menu niż restauracje na betonowej promenadzie Heybeliady (trzeciej w kolejności wyspy). Dużo ryb, dużo meze, dużo rakı.

Przy jednym ze stolików na warcie stoi pies. Czeka na resztki kolacji. Nie na darmo – co jakiś czas ktoś podrzuci mniej lub bardziej atrakcyjną przekąskę. Tylko sprzedawca manyak gibi lezzetli kestane (wariacko pysznych kasztanów) czasem psuje mu szyki – przejście obok stolików jest zbyt wąskie, trzeba obejść psa okrakiem…

Chyba tak właśnie powinny wyglądać wyspowe plaże – kilkanaście leżaków, krystaliczna (czyli pozornie przynajmniej czysta) woda, widok na jachty i lasy kolejnej z wysp. Bez kilkusetosobowego tłumu, skaczących z krzykiem na główkę młodzieńców i rozkręconych na cały regulator remixów przebojów aktualnych i sprzed lat.

Coraz bardziej porywisty wiatr zwiastuje burzę, która jakimś cudem omija wyspę. Słychać grzmoty, co chwila gdzieś w oddali się błyska. I tylko na moment przebiega przez głowę myśl – czy odwołane zostaną promy? Czy uda się wrócić do miasta?

Przedłużony weekend na wyspach chyba nikomu jeszcze nie zaszkodził...